11.10.2015
Targi
rehabilitacji i kurs.
W związku
z otwieraniem nowego gabinetu musiałem wybrać się na targi. Choć nie tylko to
było powodem bo ostatnio byłem 2 lata temu i chciałem zobaczyć co nowego..
No i
jednak było kilka miłych zaskoczeń. Znając wielu sprzedawców w spokoju możnabyło
porozmawiać o sprzęcie wystawianym. Ciekawym urządzeniem które posiadamy w
gabinecie jest deep oscilation. Urządzenie wprowadza w drgania mechaniczne
membranę lub rękawicę (w zależności od zabiegu) i w zależności od
częstotliwości wpływamy na tkanki. Najbardziej spektakularne wyniki widzimy
przy gojeniu ran. Tak – nawet otwartych. Zakleja się powierzchnię odpowiednim
plastrem i możemy wykonywać zabieg na ranę. Świetne zastosowanie ma też przy
drenażu limfatycznym. Możemy zacząć terapię już w dobę po zabiegu/urazie.
Poza tym
pojawiły się urządzenia TECAR które mamy w gabinecie i INDIBA. Wszyscy którzy
posiadają TECAR będą mówić że to INDIBA ale Ci od INDIBA nie mówią że to
TECAR.. dało mi to do myślenia. Różnica jest nie tylko w samym urządzeniu/
głowicach i częstotliwości ale też filozofii i sposobie pracy z pacjentem!
Thera band
też wprowadziło wiele nowych artykułów które fajnie mogą urozmaicić terapię.
Poza tym
pojawiło się wiele firm sprzedających plastry kinesio i z czystej ciekawości
kupiliśmy kilka innych niż obecnie i testujemy czy działają podobnie i czy nie
ma alergii. Pytamy też o odczucia samych pacjentów.
Kurs
odbyłem w Marburgu – była to anatomia prosekcyjna. Kurs naprawdę warto przejść.
Opowieści że ktoś był na zajęciach i widział..znaczy.. nie widział.. to
zupełnie coś innego jeśli od samego początku sami możemy zobaczyć/sprawdzić jak
leżą kolejne warstwy tkanek i ważnych elementów. Anatomia jest do powtarzania
ciągle, tak naprawdę przy każdym pacjencie.
Tak przy
okazji – dla pacjentów ważna informacja – dowiedziałem się że wielu
fizjoterapeutów mówi o sobie – OSTEOPACI – bo są po krótkich szkoleniach albo
po tzw licencjacie. Czyli nie mają zdanego egzaminu a mianują się osteopatami.
Tych po zdanym egzaminie jest niewielu w Polsce i polecam – jak wcześniej –
sprawdzajcie i pytajcie. Również o tym czy ktoś dane szkolenie ma ukończone czy
‘wydaje mu się’ że pracuje daną metodą.
Proszę
bądźcie czujni (to nie jest kwestia samego polecenia od znajomego) i nie bójcie się weryfikować – w końcu Wasze zdrowie od tego
też zależy.
Pozdrawiam
serdecznie
05.12.2015
Indiba
No i
ruszyliśmy w gabinecie z INDIBĄ – nie tylko jako pierwsi na Pomorzu to jako
jedni z nielicznych mamy 2 urządzenia.
Sama nazwa
niewiele mówi, ale kilka słów wprowadzenia. Jest to urządzenie które wytwarza
falę radiową. Od około 30 lat w Hiszpani stosowana w zabiegach kosmetycznych a
od około 20 w rehabilitacji i sporcie. Ośrodek i firma INDIBA mieszczą się w
Barcelonie i tam też jest produkowana. Prowadząc badania stwierdzili że
najlepszą częstotliwością jest 448 kHz. To właśnie tą częstotliwość
opatentowali. Inni tylko się wzorują ale nie mają badań i testów.
Przepływając
przez organizm wywołuje zmiany na poziomi błony komórkowej a ściślej ‘otwiera’
kanały jonowe przyspieszając ich wymianę. Możemy zastosować 2 głowice – jedna
jest pokryta specjalną masą przez co wpływa na tkanki powierzchowne, druga jest
ze stali nierdzewnej przez co przenika głęboko – do stawów więzadeł, a nawet
krążków międzykręgowych. Fenomenem jest mała ilość przeciwwskazań – ciąża,
zakrzepica i rozrusznik serca.
W Hiszpani
prowadzili badania przy zmianach nowotworowych i okazało się że nie ma to
wpływu na komórkę nowotworową.
W samej
pracy niesamowicie skraca się czas zabiegu a efektywność rośnie. W swojej pracy
nic nie zmieniłem (manualnie nadal się pracuje) ale jakby Twoja ręka jest
‘przekaźnikiem’ fali radiowej do pacjenta. Opinie pacjentów już po pierwszym
zabiegu są zaskakujące.
INDIBA w
Hiszpani, Francji czy we Włoszech jest stosowana i zapisywana jak u nas laser –
choć skuteczność jest niebotycznie większa.
Zapraszamy
na pokazy – niebawem będą kolejne. Informacje na facebooku naszego gabinetu.
Pozdrawiam
serdecznie
03.04.2016
Transgrancanaria
i inne biegi ultra
No wiem ,że
od Nowego Roku mnie tu nie było.. Czas leci nieubłaganie a obowiązków wcale nie
jest mniej. Sam fakt ukończenia kolejnych szkoleń w zakresie zastosowania
INDIBA, pracy na i z urządzeniem dającym niesamowite możliwości, bardzo mnie
pochłania. Udało mi się ukończyć szkolenie instruktorskie – tzn. mogę szkolić
osoby , które zakupią indibę w Polsce.
Ale nie o
indibie miałem pisać.
Tak –
Trangrancanaria – brzmi tajemniczo, ale jak sobie to wpiszecie , to w internecie zobaczycie
szybko co to takiego. To bieg organizowany w marcu , cyklicznie
, na
jednej z kilku Wysp Kanaryjskich – konkretnie na Gran Canari. Wyspa naprawdę
piękna i warta uwagi.
Historia
samego wyjazdu na ten bieg sięga ponad 1,5 roku wsecz. Już w marcu 2015 jak
przeczytałem o nim, to stał się moim celem na ‘za rok’. I tak wszystko w tym
kierunku popychałem. Chudy Wawrzyniec traktowałem jako sprawdzian. Wypadłem
dobrze i wiedziałem że Trangrancanaria też jest ‘w zasięgu’
Nie chcę
rozpisywać się nad planem i jego realizacją tylko opisać samą imprezę.
4 marca –
godzina 20 – wsiadam do autobusu w Maspalomas – ma nas zawieść na miejsce
startu. Po 1h 50 min docieramy na miejsce. Tłum już się zbiera. Atmosfera
niesamowita, gdzieś w oddali muzyka grana na bębnach. Do 23 napięcie narasta z
minuty na minutę. Ustawiamy się nad brzegiem morza.. moje myśli .. wirowały
gdzieś .. czy dam radę.. czy wszystko mam.. czy nie jestem głodny.. czy przyjaciele
są ze mną.START!!
Rozpocząłem
bardzo spokojnie bo wiedziałem ,że będę miał gdzie się zmęczyć. Za około 500
metrów zaczęła się wspinaczka – naprawdę błyskawicznie. Idę w górę i widzę masę
latarek przed sobą i niewiele za sobą – kurcze jestem trochę z tyłu – no trudno
przecież – tak zaplanowałem. Ale w połowie tej góry dotarło do mnie że
opóźnienia już nie nadrobię – tempo wcale mi nie odpowiadało , bo było za wolne
a nie miałem jak wyprzedzić ludzików. Według planu miałem dotrzeć na pierwszy
pkt po 1h40min (1h50min) a tu lipa .. 2h30.. Nie byłem zadowolony bo miałem
stratę, ale przecież co będę się złościł – tu już nic to nie da.. Pierwszy
zbieg, kurde , stromo, ale przyczepność perfekcyjna, pełna koncentracja nad
każdym krokiem i co chwilę kogoś doganiałem.. Hamowanie, wyprzedzanie jak tylko
okazja i dalej .. Pac, pac, pac – tylko tyle słyszę spod butów.. Po około 5 km
pieczenie w czworogłowych – pierwsza myśl – ‘za szybko, za szybko pieką mięśnie..’
Uff wypłaszczenie i dłuuugii trawers. Niestety tempo nadal nie moje ale nic na
to nie poradzę.. Gdzieś w oddali widok na Teneryfę.. Niesamowite – kto mi to
zafunduje? Jest w końcu dolina i kolejna wspinaczka a po drodze kolejny pkt.
Jest ok , trochę głodny jestem ale już mniejsze zagęszczenie i mogłem swoim
tempem deptać w górę.. Najgorsze te mrugające czerwone światła innych biegaczy –
okropnie to wpływa na oczy.. Wybiegłem na górę – było około 4 nad ranem,
temperatura chyba spadła mocno, zimno, nie nie zimno.. Ból palców – kurcze –
rękawiczki zostawiłem w domu – mam tylko takie do kijków, jak ogrzć palce..
jejku.. KIcha,myśl – gdyby Ania stała tu z autem chyba bym zszedł z trasy.
Gdzie ten 3-ci pkt.. to się trochę ciągnęło ale jest!! I to w osłoniętym
pomieszczeniu i dają kawę. Ufff... jedna? Nie jeszcze jedna!! Ręce zacząłem
czuć z powrotem – myśl o zejściu z trasy zginęła bezpowrotnie. Idę – zaczyna
świtać, czad – na to czekałem. Pojawiło się słoneczko ale zaraz zginęło we mgle
– aż tak ciepło się nie zrobiło, może to i lepiej. To już było ponad 50 km w
nogach i zbieg między kaktusami – ścieżka wijąca się z błotnistym podłożem,
kolejny test dla butów- ale luz wszystko ok – pełna kontrola. Gdzie ten 56 km??
Jest. Już 10h30 min za mną .Kolejny pkt.Normalna feta!! Głośna muzyka i ludzie,którzy
tańczą i podają ci co chcesz. Gość obok mnie ściąga buty a tam krew.. ech ..
jak dobrze,że mnie tylko kolana bolą. Dalej – mega wspinaczka na następną górę
a tam.. zero chmur i słońce . Temperatura błyskawicznie wzrosła ale zanim się
rozebrałem dobiegłem do kolejnego pkt. Jeszcze trochę w dół – kurde znowu zimno
i w górę – gorąco. Zmienność niesamowita ale temperatura nie przekraczała 20
stopni więc biegło się ok. Kontrola czasu , minerałów i ciastek z fruktozy. Na
81 kilometrze czekała na mnie Ania z chłopakami ależ to mi się do tego dłużyło – gdzie to jest, po zaliczeniu
pkt na wysokiej półce ,gdzie widoki zapierały dech miał być zaraz ten nasępny pkt.Jednak
tak ‘zaraz’ nie nastąpiło. W końcu jest i oni też są.. powiedziałem po cichu do
Ani – jeszcze 40 km.. jak ja to zrobię. Wszystko mnie bolało choć chyba lepiej
się czułem niż po całym Chudym Wawrzyńcu. Pozostałem tam z 15 min ,żeby
porządnie się najeść i spędzić chwilę czasu z Rodzinką. No ale czas leci więc
start – ostatnia góra a tu.. śnieg... tego jeszcze nie było – najwyższe
wzniesienie na trasie i zaczął się ostatni długi zbieg – 10 km w dół – mijałem
kolejnych zawodników. Jedyną rzeczą z jakiej się cieszyłem to, że ból nie
narastał. Oczywiście był, był okrutny w kolanach i w łydkach ale nie narastał!!
To pozwoliło mi się mimo wszystko cieszyć pokonywaniem kolejnych kilometrów.
Wybiegam z lasu na litą skałę – jakbyś biegł po jednym wielkim kamieniu – lawa
wulkaniczna. Pięknie!! Punkt na 93 przyszedł dosyć szybko. Potem mówię do
siebie – jeszcze ‘tylko’ 2 górki i do domku. Wspinaczka – patrzę w górę – co to
– znowu mega góra. Tylko chciałem ją ‘załatwić’ zanim zajdzie słońce – zbiegłem
na asfalt –udało się, dopiero teraz latarkę wziąłem. Ostani punkt na 106 km i
ostatnia górka – po drodze jakby mgła czy coś .. nie to zmęczenie, myślę ,żeby
tylko sobie nic nie zrobić, naprawdę zaczęła się wewnętrzna walka, ostani
zbieg.. Już już koniec.. Nic bardziej mylnego!Trasa wbiega do koryta
wyschniętej rzeki.. Patrzę na zgarek 100m.. Patrzę zaraz -kolejne 200m... Tp
była zemsta Sithów.. niekończąca się dolina i test na stabilizację kostek. W
końcu wybiegamy na ostatnią drogę szutrową i widzę już kolory mety gdzieś w
oddali.. Kurde jakby stało się w miejscu ale ostatnie kilometry są pokazane na
tabliczkach i to nakręca Cię jeszcze bardziej.. Ostatnia prosta, ludzie
przybijają ci piątki a ja miałem łzy w oczach.. Udało mi się!!!! Udało mi
się!!!! Czas 22 h i 56 min!
Za rok
chcę wystartować jeszcze raz. Polecam wszystkim ten bieg – są krótsze dystanse
też.
Ku mojemu
zaskoczeniu buty sprawiły się wyśmienicie ani jednego obtarcia czy pęcherza,
nawet mi żaden paznokieć nie zszedł. Polecam Salomon S-lab ultra 4. Kolana
doszły szybko do normy, tylko łydki musiałem podleczyć trochę. Ale wcale mnie
to nie zniechęca. Kolejne wyzwanie i chęć realizacji planów.
Pozdrawiam
Wszystkich
28.08.2016
Igły a..
igły.. czyli coś innego
Wiem wiem
– regularne wpisy to moja specjalność. Niestety przy tak dużej liczbie pomysłów
i obowiązków czasem przerwy mam spore, choć
pomysłów na wpisy wcale mi nie brakuje.
O co
chodzi z tymi igłami.. Gdzieś tam kiedyś słyszałem o igłowaniu ale to raczej od
osób będących po szkoleniach u Rakowskiego. Używają zwykłych igieł takich jak
do injekcji. Nakłuwa się między innymi więzadła czy przyczepy mięśni w celu
wywołania stanu zapalnego. Lepiej czy gorzej nakłute-efekty tych terapii są zadawalające.
Jednak
jakoś nigdy nie znalazłem na tyle czasu,aby pojechać na takie szkolenie i
dokładnie się temu przyjrzeć i tego nauczyć.
Mamy też
akupunkturę – szeroko pojętą. Stosowaną od tysięcy lat. Skuteczność jak wiemy
bywa różna i nie chcę tu kwestionować samej metody leczenia bo uważam ją za
fantastyczną. Jednak sama metodyka / procedury / ilość punktów / kolejność itp
.. Dalej-te wszystkie meridiany. Naprawdę szacunek mam do tego, kto się nauczy
i stosuje zgodnie z zasadami. Trudna metoda ale niezwykle efektywna.
No i też
od niedawna pojawiła się metoda ‘suchego igłowania’. Stosuję jąod kilku miesięcy. Używamy tych samych igieł
co do akupunktury – więc niezwykle cienkich. Stąd brak krwawienia. Szukamy
pasma z aktywnymi punktami spustowymi (czyli takich gdzie mamy zagęszczoną
tkankę, tkliwą a ich ucisk powoduje promieniowanie bólu do rejonów które
pokrywają się z tzw ‘mapą’ punktów spustowych). Igłą możemy penetrować mięsień
o wiele głębiej niż palcem i jednocześnie możemy trafić bardzo precyzyjnie,
ponieważ sam aktywny punkt może być wielkości główki od szpilki.
W momencie
nakłucia takiego punktu dochodzi do gwałtownego skurczu tychże włókien, które
były bardzo mocno napięte. Efekt jest praktycznie natychmiastowy jeżeli chodzi
o uwolnienie napięć. Po terapii pacjent ma wrażenie silnie zmęczonego mięśnia
ale już po 24 h czuje niesamowitą swobodę.
W
połączeniu z innymi metodami pracy nad uwalnianiem mięśniowo – powięziowych
dysfunkcji uważam to za świetne uzupełnienie mojej pracy.Metoda ta też
świetnie mi się wkomponowała w pracę z
pacjentem bólowym, czy w pracę metodą łańcuchów mięśniowych lub w celu
przygotowania struktury do pracy metodą PNF.
Pozdrawiam
serdecznie
14.12.2016
Czas na
zimę..
No i za
oknami już szro i ponuro.. a gdzie ten śnieg. Może w niektórych rejonach Polski
jest. Och fajnie mają - można bałwana
ukleić czy raczej skleić.. żarty żartami..
Chciałem
wspomnieć o naszej nowej metodzie z którą zapoznałem się we wrześniu i już
kilka miesięcy ją praktykuję. Mianowicie chodzi mi o GRASTON TECHNIQUE.
To metoda
pochodząca ze Stanów Zjednoczonych – tam od ponad 20 lat.. i znowu z czymś
jesteśmy w czarnej d.. szok
Wszyscy
fizjo ligi NHL czy NBA stosują od lat!!!
W Europie
od niedawna – w celu nauczenia się owej
metody wybrałem się do Parmy – piękne małe miasteczko we Włoszech nieopodal Mediolanu.
Kurs
prowadził Amerykanin w związku z czym nie było problemu ze zrozumieniem choć
tłumaczenie na język włoski dla mnie było fajną przygodą.
Poznałem
miłych ludzi i przy okazji łyknąłem ogrom wiedzy.
Metoda
polega na pracy na powięzi i strukturach które są przez nią otoczone – a jak
wiemy powięź jest praktycznie wszędzie. Użuwając specyficznych narzędzi możemy
poprawiać ‘ślizg’ pomiędzy warstwami. Nie tylko powierzchownie ale i głęboko.
Zarówno możemy pracować na dużych powierzchniach jak i na przegrodach
mięśniowych!
Ktoś
mógłby powiedzieć – narzędzie – nóż nie ma czucia.. a ręka ma. Oczywiście ale
po kilku miesiącach pracy praktycznie niomylnie wyczuwa się nierwności i
restrykcje. Moim zdaniem – coś co zacznie wypierać pracę manualną.
Mając
wiele narzędzi wzrasta nam efektywność a spada zmęczenie. Odkąd stosuję indibę
, graston i suche igłowanie praktycznie nie odczuwam zmęczenia dłoni. Terapie
często są krótsze i bardziej efektywne.
Mam
nadzieję że uda mi się zorganizować pierwsze szkolenie GRASTON TECHNIQUE w
Polsce niebawem!
Przy
okazji chciałem powiedzieć że kolejne szkolenia trenerskie z zakresu
zastosowania indiby za mną. Niebawem ruszymy ze szkoleniami na terenie całego
kraju.
Pozdrawiam
serdecznie
10.06.2017
Kilka słów
o wzmacnianiu siły biegowej
Ostatnio
akurat przygotowuję się do kolejnego fajnego biegu – Lavaredo Ultra Trail.
Bieg
odbywa się na dystansie 120 km w otoczeniu pięknych Dolomitów. Większość zapalonych
narciarzy wie gdzie to jest. To takie, jakby większe Tatry. Na jednym z forów
dotyczących biegów górskich padło pytanie – jak wzmacniać nogi?Temat szybko ostro się rozkręcił. Od porad typu –
siłownia po bieganie po górach.
Oczywiście
bieganie i treningi po górach to chyba najlepsza forma takiej aktywności. Ale
zdecydowana większość z nas – ultra biegaczy – mieszka na nizinach.. I co
teraz.
Zastanawiałem
się tam nad radą – napisałem krótko – biegaj po schodach. Ale niestety
komentarzy zebrałem sporo – że to mało, że nie wystarczy i takie tam.Jasne.
Zapomniałem że gro z nowicjuszy zapisuje się na ultra biegając wcześniej
maratony czy półmaratony. W kategorii ultra to...sprinty... nawet jak ktoś
biega maraton w 4 h to nadal jest to bardzo mało w porównaniu z biegami po 50
km po górach.
Te
‘schody’ to taka moim zdaniem ostatnia część pracy. Wcześniej należy pamiętać
że biegi ultra to długi, czasem bardzo długi wysiłek. Niestety dużo osób
lekceważy fakty i dlatego do mety dobiega tylko połowa ze startujących. Czy
pozostałych dopadła kontuzja? Nie sądzę. Z 1000 osób startujących na 100-tki w
Polsce dobiega około 500 osób. W biegach zagranicznych zaczęli sprawdzać nasze
wcześniejsze starty i wyniki i tym sposobem eliminuje się tych ‘zbyt ambitnych’.
Z jednej strony to fajnie,że ludziki się ruszają ale tak naprawdę przygotowania
do 100-tki to 2-3 lata.
Jak
wspomniałem – liczy się czas.
Kilkanaście godzin w ruchu. Odżywianie. Trzeba znać swoje ciało a jednocześnie
mniej więcej ile i co trzeba mu dostarczać. Nie wystarczą ‘kubusie’ w żelu..
Pierwszą
rzeczą, moim zdaniem, którą trzeba opanować to prawidłowa postawa i masa pracy
nad tzw CORE – czyli stabilnym tułowiem. Cokolwiek to znaczy – skoncentrowanie
się na umiejętności stania na 1 nodze na chwiejnym podłożu w dobrej relacji z
nogami.
Podczas
biegu w górach mamy po kilkanaście/kilkadziesiąt kroków,z których każdy ląduje na innym podłożu. Całe ciało
musi to znieść, stąd zużycie energii jest większe niż na asfalcie.
Zmienność
tętna i tempa. To akurat zaleta – jak dla mnie bo można dozować wysiłek a w
odpowiednim momencie się regenerować. Tak – regenerować w czasie biegu.
Trzeba
pamięta, że osoby używające kijków muszą mieć trochę pary w ramionach –
szczególnie dla osób cięższych. Ja zaliczam się do przeciętnych ale nadmiernie
chudnąć nie chcę. Dlatego ramiona są nam potrzebne do pracy z kijami. Im lepiej
nimi operujemy,tym mniej obciążymy nogi.
Potem
praca nad stopami. Powinny być mega odporne na tzw ‘opadanie’ – czyli lądowanie
na śródstopiu. I tu wątek z dyskusji – ktoś napisał – przysiady na siłowni. A
ja pytam – po co? Przecież w górach nie wyciskasz ciężaru 8 czy 12 razy.. Masz
do wykonania kilkanaście tysięcy ruchów! No i czy przysiad uczy ‘lądowania’?
Już
szybciej wskoki i zeskoki ze skrzyni..ale to tylko na początek. Potem już tylko
teren i...schody. Dlaczego się przy nich tak upieram – bo w górach praktycznie
mamy schody.
Podbiegi też
można robić i zbiegi. Kolejną przewagą schodów (i biegów w terenie) jest
ćwiczenie koordynacji wzrokowo-ruchowej i w przestrzeni. Żaden biegacz nie
patrzy pod nogi zbiegając w dół!! Patrzy około 3-4 metry przed siebie a to co
jest pod stopami ulega tylko korekcji , gdy już stopa ląduje na podłożu. No i
fajnie jak na schodach są np mokre liście, to dodatkowo stymuluje uwagę.
Niestety na siłowni w ogóle tego nie przetrenujesz.. a w górach.. nie ma
takiego samego podłoża czy odległości między krokami.
Zatem
powodzenia w przygotowaniach.
08.07.2017
7 czerwca
2017 zostałem specjalistą fizjoterapii.
Specjalista
w dziedzinie fizjoterapii – co to właściwie oznacza
Gdy
mówiłem pacjentom, że mam przed sobą egzamin specjalizacyjny to słyszałem najczęściej
: A po co Ci specjalizacja przecież Ty masz już specjalizację z tylu metod? A
jednak to nie to samo. Potem – dopiero jak wytłumaczyłem, o co dokładnie chodzi
– że tak naprawdę specjalista może i powinien diagnozować i kierować pacjentów
na konkretne zabiegi i terapie, to
ludzie chwytali znaczenie tego tytułu.
Często
nawet w środowisku fizjo jest – nie wiem jak to ująć – niewiedza ? ignorancja? w
tej dziedzinie.
Specjalizacja
to 4 lata ciężkiej pracy związanej ze zgłębianiem wiedzy nie tylko w samej
dziedzinie rehabilitacji, ale też w wielu dziedzinach ogólnie medycznych. Po
odbyciu prawie 5000 h godzin dydaktycznych, stażu i praktyk z profesorami inaczej postrzega się
wiele stałych elementów pracy. To
nieoceniona forma kształcenia. Magister niestety ma zawsze mniejszą wiedzę, nawet po kursach. Na
specjalizacji godziny spędzone na oddziałach oraz możliwość uczestnictwa w
operacjach poszerzają znacząco zrozumienie dla funkcjonowania ludzkiego ciała i
pozwalają spojrzeć na nie z punktu widzenia chirurga-operatora. Taką szansę
mieli nieliczni fizjoterapeuci a z pewnością przyszli specjaliści tego obecnie doświadczają.
Wielokierunkowy
i wszechstronny system ww. szkolenie pozwala patrzeć na pacjenta oraz
na samą rehabilitację szerzej i bardziej kompleksowo. Dlatego, uważam,
specjalizacja nadal powinna mieć formę obecną. Dzielenie jej na jakieś ‘podspecjalizacje’
moim zdaniem nie mają sensu. Pacjent przychodzący do nas może mieć kilka schorzeń
jednocześnie i nie powinno być tak że jest np specjalizacja z ortopedii czy
neurologii bo co wtedy...?
Spotykamy
się w internecie z formami – ‘mistrzowie fizjoterapii sportowej’.Czytam dalej, reklamujący się w ten sposób, używa trzech
metod do pracy ze sportowcami a dodam,że
żadna z nich nie jest certyfikowana ani udokumentowana medycznieże oraz chwali się,że czyta gazety, gdzie
artykuły nie mają ani treści ani jakości i są obarczone wieloma
błędami.Zgroza.Szkoda, że tak to wygląda i pokory brakuje wśród fizjo. Właśnie
specjalizacja uczy tej pokory najszybciej. Nabierasz większego dystansu do
siebie i swojej wiedzy a jeszcze bardziej do pacjenta. Poza tym zaczynasz
zadawać pytania samemu sobie i masz
wątpliwości. Zwracasz uwagę na więcej szczegółów, potrafisz kojarzyć fakty i
łączyć je w całość. Szybciej odsyłasz na dodatkowe badania czy do specjalistów.
Nie masz się za mistrza po skończeniu trzech kursów.
Egzamin
jest dwuetapowy i bardzo wymagający. Częściowo zmusza Cię to do pochłonięcia
wręcz zaskakująco dużej ilości – także teoretycznej-wiedzy. Może i część z niej
nie używasz potem na co dzień ale z pewnością masz zdecydowanie większy zasób
wiedzy ogólnej i pozwala Ci to na swoboną rozmowę z lekarzmi z wielu
specjalności. Coraz trudniej zbić Cię
z tropu. Na studiach magisterskich niestety tego nie ma i .. nie będzie.
z tropu. Na studiach magisterskich niestety tego nie ma i .. nie będzie.
Zarówno ja
sam jak i mój opiekun specjalizacji – za co mu szczerze dziękuję – będę
propagował taką formę kształcenia i taką strukturę hierarchii bo uważam,że jest to dobre i dla środowiska
fizjo i przede wszystkim dla naszych pacjentów.
Pozdrawiam
serdecznie
10.07.2017
ach te
góry
Tym razem
było to we Włoskich Dolomitach.. 120 km i 5700 metrów przewyższeń.
Oczywiście
nie przyszło łatwo.. ale kocham góry – to napędza mnie na każdym kilometrze.
Sam bieg nazywa się bardzo ładnie Lavaredo Ultra Trail... dlaczego Lavaredo??
Nie wiem do końca – są takie 3 piękne szczyty wokół,których przebiega mniej
więcej połowa trasy.
Same
przygotowania trwały kilka miesięcy ale wszystko udało mi się zrealizować
małymi kroczkami.Zaliczyłem fajny bieg z Gdańska do Szymbarka-raptem 58
km.Dzięki temu mogłem sobie sprawdzić jak zachowują się parametry organizmu
ważne po długim wysiłku.
Start w
piątek o 23.Gdzieś to już było.!Atmosfera gorąca i 1500 biegaczy na małym rynku
w Cortinie. Stłamszeni jeden przy drugim. Jest ciepło – dobrze. Nawet kurtki
nie trzeba mieć na sobie. Pogoda w prognozie ok. Jutro może być ciepło ale to
mnie wcale nie przeraża. Odliczanie po włosku.. 9,8,7,6,5,4,3,2,1 – start!!!
Oczywiście
byłem raczej w końcowej części stawki więc zanim ruszyłem chwilkę minęło. Przybijam
piątkę mojemu Synowi. Pierwsza góra – nieduża – jak Jaworzyna Krynicka – a może
nawet miejsza – wypłaszczenie i trochę szersza droga. Zacząłem powoli przesuwać
się do przodu .Pierwszy zbieg.. ciasno, bardzo ciasno,tylko na zakrętach mogę
wyprzedzać. Wszędzie pełno długich kiji, mijam kolejnego biegacza i czuję pod
swoją nogą jego kijek..Ups..Na szczęście nie wywracam się – raczej złamałem ten
kij.Jest stromo i ciemno..Wypłaszczenie.. Ufff... spokojnie do 18 km i krótka przerwa.
Potem praktycznie natychmiast wspinaczka – większa niż ta pierwsza ale
nagrodzona fantastyczną szeroką drogą szutrową do zbiegu. Pamiętam tylko ten
ogromny potok – szumiał, mocno szumiał w piękną, gwieździstą noc..Zimno, 33 km.
iprzerwa...
Po
przerwie znów wspinaczka ale powoli świta i podążam ścieżką niczym w lesie obok
Trójmiasta znaczy las, korzenie, błoto..Po prostu cudowne znane warunki. Świt
przyszedł nad małym jeziorem otoczonym pięknymi górami, niczym czarny staw pod
Rysami. Wspinaczka – ale im wyżej tym piękniej. Wreszcie i są – wspaniałe
szczyty Lavaredo.O świcie mijam je w praktycznie bezludnej części gór.W końcu
to 7 rano! W kopytach już 50 km i zaczął się zbieg – trudny – techniczny..Tup
tup tup., zakręt, tup, tup tup., zakręt, kamienie, sypkie, stałe.. zakręt..
Uwielbiam!
Szczególnie,że
nogi wcale jeszcze aż tak nie bolały. Nawet pieczenia w mięśniach nie było. Na
koniec 5 km fajną drogą szutrową do punktu na 66 kilometrze. A tam Rodzinka z
dodatkową porcją żeli i ciastek a Synek mi przynosi esspresso.Cudownie! Wiem, że
jeszcze około 50 km ale naładowany pozytywną energią ściskam ich i ruszam
dalej.Znowu wspinaczka..Tym razem pojawia się na zbiegu kolejna przeszkoda –
temperatura-dobrze mi znana z poprzednich biegów. Mocno się nawadniam. Na 77
kilometrze przerwa – wpycham w siebie banany i kilka kromek chlebka, zapijam
gorącą herbatką.
Widzę
siedzącego biegacza z napisem Krzysztof jakiśtam z Polski, opuszczona głowa –
pytam go – ciężko trochę się zrobiło przez tą temperaturę. Chłop nawet nie
podnosi głowy – nie wie z kim gada i mi odpowiada.. rzygam..k..wa..wszystko, co
zjem to rzygam..k..wa...Rruszam dalej.. jeszcze jeden Polak do mnie mówi..’skąd
masz tyle siły’?Ja odpowiadam ’Nie mam...’ i biegnę przed siebie. Fajny zbieg
lasem kilka kilometrów – może ze dwa.. zakręt. A potem
magiczny,potworny,przerażający wąwóz przede mną.Wspinaczka 10-cio kilometowa.
Po drodze nawadniam się jak tylko mogę, kilku biegaczy mnie mija ale się tym nie
przejmuję bo wiem, że jak mi wody zabraknie to będzie krucho.Las się skoczył.Jejku
– jak pięknie, po bokach góry – chyba ponad 2000 metrów a dolina. To
niekończąca się opowieść.. Zakręt -za kilometer.. i następny zakręt..k..wa.. to
się chyba nigdy nie skończy! Czekam na wymarzoną przełęcz ale nie ma jej..i nie
ma .. i nie ma... Jejku – tonigdy się to nie skończy..
Aż na
horyzoncie widzę tą przełęcz!!! YES YES YES..Teraz zbieg do punktu.. ha ha ha
.. po drodze nagle mała górka..Myślę sobie – skąd się tu wzięła – na pewno mi
się to wydaje i to nieprawda, jednak prawda.. Wspinaczka..k..wa...zbieg
..ufff...punkt...ufff.. Pyszna zupka z dużą ilością makaronu, a po zupce do
talerza wlałem sobie herbatkę i dodałem 10 kostek cukru...Mniam mniam mniam aż
chrupało w zębach!Pyszne – tego cukru mi brakowało strasznie.Na swoje ‘pyszne’
ciastka już nie mogę patrzeć..
Przede mną
już ‘tylko 23’ kilometry i 3 górki..Śmieszne co? 3 górki w Dolomitach to raczej
mega góry!! Ale co tam – przecież po to tu przyszedłem – żeby się zaorać i przy
okazji zobaczyć dużą część tych okolic. Faktycznie technicznie nie był to już
trudny etap, tylko w głowie miałem 105 kilometr, 105 kilometr, 105 kilometr...
a co tam było na 105 kilometrze???
Ostatnia
przełęcz i ZBIEG do mety..Chmurki przyszły i zaczęło zbierać się na burzę więc
intensywnie myślałem już o tym zbiegu i mecie.Po 4 kilometrach na ostatnim punkcie
tylko napiłem się herbaty.Nie wiem czy to jednak nie był błąd, że wody nie
zatankowałem, ale już tylko 8 kilometrów w dół do mety, a tu nagle ZONG!!
Wbiegam do lasku a przede mną masakryczny stromy zbieg po błotnistej dróżce...
Po 3 kilometrach moje łydki już prawie eksplodowały, kolana chyba już nie moje
a czworogłowe najchętniej założyłbym na głowę! Zero kontroli w nogach i lęk przed
skurczami. Trochę zwolniłem i nawet po wykresach to widziałem że ten zbieg
jakiś taki był powolny jak na moje możliwości..
Wybiegłem na asfalcik.Ufff i w oddali widzę już dzwonnicę mety.Dobiegam,
przekraczam szczęśliwy linię mety – nie umieram... Jest ok!!!! 20 godzin 17
minut !!!
Pozdrawiam
wszystkich
Komentarze
Prześlij komentarz