Persnek Wild Boar Ultra – Bułgaria – umarłem dwa razy…

 Persnek Wild Boar Ultra – Bułgaria – umarłem dwa razy…

 

Dlaczego tak zaczynam – ponieważ wydarzenia które zaraz opiszę przedstwią obraz sytuacji. 

Wybór biegu padł już zimą. Dlaczego Bułgaria? Z różnych powodów. Między innymi chciałem zobaczyć coś innego niż biegi w Alpach. Dystans oraz suma przewyższeń, nagrania na you tube mnie zachęciły do wybrania tych zawodów. 

Przy okazji napiszę kilka słów o moich doznaniach związanych z okolicą oraz ogólnie Bułgarią. Nie jeździłem wcześniej w tym kierunku i nieco się zdziwiłem. Sądziłem że po prostu jadę trochę na wschód od Polski, może nawet bardziej na południe. Pierwsze wrażenia – Polska B – jakieś 20 lat temu. Wiele budynków w rozsypce, klatki schodowe z rozbitymi szybami, ulice dziurawe a chodniki.. w sandałach łatwo o połamanie palców. Poza tym mnóstwo palących ludzi. Obrzydzenie mnie tam brało – na skwerach, przystankach, w knajpach. Zero skrupułów. Sprawdzając średnie zarobki faktycznie nie jest to kraj ‘zamożnych’ ludzi. Ale nawet tu nie chodzi o pieniądze tylko o styl. Gdy byłem na kilku wycieczkach w górach też się zdziwiłem. W opisach kraj rzekomo turystycznie rozwinięty – mówię o turystyce pieszej czy górskiej. Niekoniecznie.. szlaki bardzo zaniedbane , oznakowanie kiepskie a w punktach ze stolikami masa śmieci – w tym plastikowe butelki. Trochę w tym pesymizmu ale tak niestety jest. A szkoda bo przyroda piękna jak wszędzie.








Wracając do biegu. Plan zakładał 17-18 h przy takiej ilości km i przewyższeniach. Jednak nieco musiałem to skorygować, gdy patrzyłem na prognozę pogody – temperatura dla nas jednak nieco za wysoka – ponad 35 stopni w cieniu. W dniu startu nawet więcej , mimo że start o 18. Na planie wyglądało jakbym miał 4,5 góry do przejścia.. Dużo czy nie? Nie wiem. Miałem świadomość że pierwsze podejście będzie bardzo trudne z 2 powodów. Sporo przewyższenia i bardzo wysoka temperatura. Początkowo wystartowałem mniej więcej w połowie stawki ( łącznie z 200 biegaczy – część na 112 część na 160 km), nie spieszyłem się ale też nie ociągałem mocno. Znalazłem swój rytm. Po krótkim podejściu około 2 km było trawersem doliną w górę z pięknymi widokami na twierdze średniowieczne. Potem – na szczęście weszliśmy do lasu – ale zaczęła się wspinaczka. Nie była trudna więc spokojnie swoim tempem przesuwałem się w górę – kijek – noga – kijek – noga.. i tak dalej i dalej.. Po około 1,5 h już do mnie dotarło że lekko nie jest , zwłaszcza jeżeli chodzi  o utratę wody. Już nawet nie wiem czy się pociłem. Piłem, jadłem i w górę.. w górę. Po około 2h 30 min zaczęło się ściemniać i zaczęła spadać temperatura. Ufff… nic to nie zmieniło ponieważ w bukłaku już nie miałem wody a pod ręką zostało kilka łyków.. Gdzie ten punkt. Ja pitolę. Jest mi tak gorąco, duszno, sam nie wiem co.. Naprawdę zacząłem mieć kryzys. Brzuch mnie rozbolał.. wiedziałem że potrzebuję wody.. Dużo wody.. bo będzie źle.. Przyszła noc. Punktu brak.




Na głowę wskoczyła czołówka.. wypłaszczenie. Gdzie ten punkt? Cholera.. słyszę jakieś szmery w lesie obok ale nic nie widzę – droga asfaltowa – nagle z lasu wychodzi koń!!! Tak – koń!! A za nim kolejny. No nie mogę.. całe stado. Więc idę spokojnie a one płochliwie mnie mijają. Co za atrakcja. Jest punkt!!! Umieram ( umieram po raz pierwszy)..




Chyba zjadłem z pół arbuza i z pół litra wody wypiłem, myślałem że brzuch mi pęknie. Na szczęście szybko do siebie doszedłem i ruszyłem w ciemność. Już praktycznie byłem sam. Majaczyła gdzieś z przodu latarka i to wszystko. Cały tłum już się rozciągnął. Brzuch jednak nie przestawał boleć i to mnie trochę martwiło, jednak po pójściu w ‘krzaki’ była mega ulga.. Chyba obiad już poleciał a cukier z arbuza dotarł do mięśni i głowy. Zdecydowanie lepiej się poczułem, choć nadal to nie było to uczucie żebym zaczął swobodnie zbiegać.. 20 km za mną.. ja nadal zastanawiam się co jest nie tak..Chce mi się spać czy nie.. Która to już godzina? To było jakoś po 22 albo później. Teraz na szczęście temperatura zaczęła spadać i ogólnie miałem dosyć długi spokojny zbieg. Gdy usłuszałem szum wody wiedziałem że jak minę rzekę i trochę podejdę w górę będzie kolejny pkt. Nagle staję nad krawędzią stromizny i widzę znaczki w dół.. Mega w dół.. i mówię na głos – nie – no to jest jakiś żart. Nogi już troszkę bolały a stromo jeszcze z luźnymi kamieniami. Jest most- ale fajny – starodawny. Może zmoczę szyję i głowę.. ha ha .. wysokość do wody ze 3 m!!!!





Na kolejnym punkcie mega pomocni ludzi, chcieli mi nawet plecak zdjąć i nalać wody. Też po ‘naładowaniu się’ obsługa mnie wyprowadziła z 200 m za punkt. Bardzo miłe. Tym razem podejście nie było technicznie trudne ale monotonne i długie. Było nas kilku obok siebie i wzajemnie się wyprzedzaliśmy. Takie jakby wsparcie – ktoś zwalnia – ktoś przyspiesza. Dochodząc na wzniezienie spotkaliśmy stado owieczek – naprawdę ciekawy widok – tak mega dużo świecących oczu patrzących na Ciebie – pilnowanych przez psy. Szczekały.. nie powiem – przestraszyłem się , ale okoliczny biegacz – chyba lokales – dokładnie wiedział jak się zachować, więc mój lęk minął. Na kolejnym punkcie nie mogłem odmówić sobie czegoś ciepłego do picia. Był już środek nocy. Mój brzuch wciąż nie działał jak należy. Trochę mnie to męczyło i martwiło.. ale okazało się że ta kawa to było ‘turbo’ .. wreszcie po około 6-7 h poczułem że mogę podchodzić szybkim tempem. Potem po długim zbiegu dobiegłem do wsi w górch. No widok kozacki – brukowana dziurawa droga, część domów opuszczona a o lampach możesz zapomnieć. Ciemno i głucho.. Naprawdę przerażające wrażenie. 

65 km to już był punkt z przepakiem, więc sporo ludzi. Wjechała zupka, kawa, poprawienie skarpet i kilka ważnych rzeczy z jedzenia dopakowałem.. Dobrze się czyłem. Wychodząc wiedziałem że przede mną ostra wspinaczka – tak okazało się że jak idę pod górę to jest około 10 min / km.. tym razem było 20-22 min / km.. na 2 km ponad 500 m w górę. Ostro. Ale o dziwo nie dobiło mnie to tak jakbym się spodziewał. Wypłaszczenie. Wszystko działa. Teraz cisnąć ile się da zanim wzejdzie słońce. Ma być gorąco więc korzystam ,żeby nie tracić czasu.. Wschód.. piękny , majaczy słońce po 6.00 czyli po 12 h biegu. W nogach jakiś 80 km. Już blisko. Patrzyłem tylko że jeszcze 2 pkt i będę miał ostatnie 10 km w dół. Nagle na punkcie mówią mi – jesteś 4-rty.. a ja mówię 14? A oni – nie – jesteś 4 -rty.. 

Ha ha.. dobry żart sobie myślę. Przecież to niemożliwe. Jeśli umarłem po pierwszej górce to nie mogę być 4-rty.. 

Jednak na kolejnym mówią to samo. Łydka jedna padła.. Cholera. Coś tam się stało. Rozciąganie nic nie dawało zatem wiedziałem, że to naderwanie. Na szczęście miałem ze sobą opaski kompresyjne – dało to sporo ulgi – na tyle,że zbieg pokonałem z łatwością. Trochę gorzej było na 4-ro kilometrowym odcinku asfaltu w dół.. Nienawidzę asfaltu – gdzie to podejście się zacznie – ostatnie już. Temperatura rośnie więc piję sporo,żeby podołać.. Jest coraz cieplej. 90 km za mną. Wspinając się dogoniłem biegaczkę (wcześniej ją wyprzedziłem potem ona mnie jak byłem na punkcie) , która narzuciła mocne tempo. Dziewczyna bez kijków szła szybciej niż ja z kijami – jednak w bieganiu szło jej gorzej, więc co podbiegłem to mi ‘uciekła’. Jednak jak wszliśmy w górę i się wypłaszczyło wyprzedziłem ją bezpowrotnie. Ona też zwymiotowała. To nawet nie było okropne. Wiem jak można szybko stracić moc jak nie pijesz i nie jesz. Tego już od dawna pilnuję na długich biegach. Ostatni punkt.. Bez arbuza i obsługa ‘jak za karę’ – słaba.. nawet nie pytali o samopoczucie. Zatankowałem i w drogę. Wzrost temperatury zaczął być odczuwalny. Okazało się że znowu z 4 km po asfalcie w dół. Powietrze zaczęło się gotować od asfaltu – tu naprawdę słońce jest jak piekarnik. Mimo że cały czas zmniejszałem wyskość oraz piłem sporo wody, a nogi-zwłaszcza ta jedna łydka – bardzo mi dokuczała. Wiedzałem jednak że za 4-3 km meta.. Las.. ufff.. Zbiegłem do miasta i zostało 500 m do mety. Bieg, bieg, bieg.. widzę metę. Zaczynam jednak płakać, emocje są tak silne że nie mogę tego powstrzymać. Ze łzami w oczach przekraczam linię mety – umarłem.. drugi raz.. Ostatecznie uytrzymałem to czwarte miejsce – szok!!








Bieg oceniam bardzo dobrze. Organizacja skromna ale ok. Poczułem tylko żal na ostatnim punkcie oraz po przekroczeniu mety. Na mecie nie było wcale ludzi – tak bardzo skromnie. Poza tym brak na mecie punktu odżywczego. Jednak zupa, kawa, herbata czy owoce – zwłaszcza po tych ostatnich 10 km by się przydały. Wiem że sporo osób po 20 h zrezygnowało. Wzrost temperatury był zabójczy. Szanuję wszystkich co podejmują taką walkę – jednak trzeba mieć też rozsądek. Mi też się zdażyło wycofać..

 

Pozdrawiam Was!!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Do biegów ultra ( po górach ) NIE trzeba ‘biegać’

100 mil to jednak spory dystans..jak to było w Słowenii

Silne nogi.. silna głowa.. jak minęło kolejne wyzwanie w Słowenii