Andorra Ultra Trail Vallnord.. czy to ultra czy coś więcej

Andorra Ultra Trail Vallnord.. czy to ultra czy coś więcej

Jak sobie zaplanowałem bieg w górach – w Pirenejach naprawdę nie wiedziałem co mnie tam spotka. Kilka miesięcy ciężkich przygotowań ( w moim odczuciu) i bazowanie na granicy kontuzji czy przeciążeń. W tym okresie zaliczyłem 2 ciężkie treningi – 1 w Karkonoszach na dystansie 46 km i drugi jako asysta mojej podopiecznej w biegu na 50 km po lasach Trójmiejskich i okolicy. Poza tym dobrze zrealizowany plan.
A więc jak przybyłem w Pireneje to pierwsze na co zwróciłem uwagę to przewyższenia. Faktycznie patrząc z doliny w góry można się przerazić. No ale co tam – przecież ja lubię góry a to takie ‘większe’ Tatry.. nic bardziej mylnego. Na wykresach miałem kilka wejść na ponad 2500 czyli wysokości jakich nigdy w życiu nie osiągałem. Nie wiedziałem jak mój organizm w ogóle zaaraguje na ciśnienie czy zmiany.  
Wybrany dystans to 112 km i bagatela 9700 m przewyższeń. To i tak mniej niż pierwotnie chciał mnie wysłać mój syn (170 km , 13500 m) , ale musiałem podjąć decyzję wcześniej – jak się okazało – słusznie. 
Początkowo planowałem 24 h.. ale po analizie wyników innych biegaczy skorygowałem to do 30 h. Myślaem o 25h..
Adaptację potraktowaliśmy Rodzinnie chodząc trochę po dolinkach i niewielkich górach podziwiając ogrom jaki nas otaczał. Potem dzień przerwy.. a w piątek o 22… start.
Trasę oglądałem w internecie kilka razy, kilometrów uczyłem się na pamięć.. co mi to dało? Chyba kolejne kryzysy.. nie nie.. żartuję. Nie było wcale tak źle. Buziaki i tulaki od Rodzinki i hop..
Faktycznie pierwsze 5 km to spokojny bieg pod lekką górę. Co pamiętam? Tumany kurzu.. ale kurde tyle że chyba myślałem że jakiejś pylicy płuc dostanę.. jakbym biegł za stadem pędzących koni..stop!! To nie żadne konie … to chyba słonie albo cyborgi zaprogramowane do jednego celu.. finisz..
A to dopiero początek i pierwsza wspinaczka i zbieg. Taki normalny – techniczny, trochę kamieni, korzeni.. normalnie jak w górach . Na 15 km ama ama i hop pod górę. Ciemno jak w d.. już nic nie widać tylko kilku biegaczy przede mną i za mną. Urwiska skalne. Nie.. nie możliwe , żona mówiła żebym w dół nie patrzył i nie patrzyłem bo tam i tak czarno. Potem przechadzka po skalnym zwalisku na zmianę z sypiącymi się kamieniami. Przechadzka była na najwyższy szczyt biegu.. na 3000 m. Serio? O 1 czy 2 w nocy? Pierwszy raz w życiu. Ja w połowie już myślałem że ta góra nigdy się nie skończy a latarki to kurde gdzieś w niebie widziałem.. przełęcz.. ufff.. nie nie – dalej pod górę po żlebie. Ja pierdziele.. zimny wiatr..ale jak zimny i najgorsze.. zawroty w głowie. To nieprawda. Tylko mi się wydaje , po prostu jestem zmęczony.. po czym kolesie na szczycie podbijają mój chip a ja..ja mam łzy w oczach.. ale nie ma czasu na emocje bo trzeba spier… w dół jak najszybciej żeby pozbyć się tych złych wrażeń. Jak już stoczyłem się w dół po kamyczkach dotarłem do łachy śniegu. Ech – pamiętam to z filmiku – czyli jestem gdzieś na 2400 – 2500. Tylko te zbiegi po ‘kamyczkach’ to tak – stawiasz nogę i ups.. noga jedzie 10-15 cm a np. kilka metrów niżej jest inny biegacz i nie wiesz czy przypadkiem nie dostanie kamieniem.. tak samo ten co jest za Tobą. Myślisz że go w ogóle obchodzisz? Żart.. ma to gdzieś. Też leci na dół byle mieć to za sobą. Ale chwila chwila.. tu było tak prawie na każdym zbiegu.. Góry podobne do Tatr? Niezły żart. Tatry to poukładane elegancko schody i piękne kamyczki jeden po drugim. Tu nie ma żadnej regularności, nawet prosta droga usypana jest kamykami o różnej grubości czy długości albo w ogóle luzem.. a co  tam.. taki fun mieli ludzie co układali te drogi czy szklaki.
No i dobra ten chyba 21 to nawet nie pamiętam. Przed 31 kilometrem punkt widziałem już z oddali.. dosłownie z oddali bo to było z 5 km , zbieg do doliny i punkt zniknął..buuu… a po drodze nic zaskakującego – stado krów.. nie no kurde se jaja robią Ci od trasy. Serio nie wiedziałem co mam zrobić ale tak jak inni kluczysz między krowami i modlisz się żeby tam byka nie było jakiegoś z hiszpani bo dopiero byś turbo dostał.. a trawa nierówna.. oj bardzo. No bo jak by mogło być równo. Jest 31.. kolana .. spoko.. czwórki trochę bolą ale do 44 już przecież blisko. Ze 2 górki i ostro w dół. Jak zaczął się ten morderczy zbieg sądziłem że jak na Grancanarii czy w Lavaredo. Taaa.. znowu się zdziwiłem. Po kilku kilometrach zbiegu po luźnych kamieniach trawers.. z łańcuchami.. a co z kijami zrobić? Może dam koledze bo ja to se na głowę chyba przypnę.. tak mnie barki już bolały.. kurde – pieprzony trawers.. a to miało być proste łatwe zbieganie w dół.. i w las.. 
STOP!! Błąd.. ale jak poważny , źle postawiłem stopę że uderzyłem paluchem w kamień ale k..wa.. ból.. ja pier.. chyba wszyscy mnie usłyszeli i moje błogosławione k..wa na cały regulator.. łzy i nie wiem co tam jeszcze. Kilka kroków z utykaniem.. ale ból zelżał uff.. może nie bardzo ale zelżał.. dobrnąłem do 44.. czwórki spalone.. a przede mną maskryczna wspinaczka w góre z 800 na 2300…
Po 15 min przerwy ruszyłem. No .. zmęczenie jednak już dało mi się we znaki. Nie pamiętam teraz która to była godzina ale jakoś około 8 rano. To była jakaś 2 – godzinna wspinaczka w malownicze rejony tego biegu gdzie tym razem wzrost temperatury był jednym z większych utrudnień. I pamiętam jak doszedłem do jednego z miejsc gdzie odbili mi chipa a ja już wody nie miałem. Na tym pkt tylko woda był, bo to wcale nie był pkt odżywczy..kurcze – jeszcze 3 km do tego pkt. Tu strasznie wolno kilometry ‘idą’ a wydaje ci się że ‘już już’ jesteś na miejscu. Cel—73 km bo tam Rodzinka czeka. Na jednym ze szczytów zrobiłem kilka fotek – niezapomniane.. 2800 m.n.p.m. – fantastycznie. I do pkt 3 km w dół. Piszę do nich że będę za jakieś 40 min.. a to było 1,5h.. tak tak.. znowu to samo rozczarowanie. Jeszcze doszło utrudnienie w postaci ‘zwykłych’ turystów. Na 73 km długi postój.. z Rodzinką.. może za długi, może nie.. nie wiem. Wyjście po godzinie 17. I wspinaczka z powrotem.. w myślach.. jeszcze tylko 40 km.. jeszcze tylko 3 górki i luz.. 3 górki i zbieg.. 3 górki i meta.. 3 górki… zaraz ,zaraz ale gdzie pierwsza.. trwało to trochę ale to był jeden z najłatwiejszych podejść, bez żadnych nierównych traw czy usypanych kamieni. Najbardziej obawiałem się ‘wejścia’ w 2-gą noc.. tak też się stało. W czasie wspinaczki na ostatnią ‘góreczkę’ się jakby ściemniło, ale ja już nie wiedziałem czy mi się ściemniło czy w ogóle już tak późno. Tak było już po 22 grubo. Wydawało się że meta jest niedaleko, że ta góra jest na 95 km i już ‘tylko’ w dół. Oczywiście była to klasyka sypkich kamieni i nierównego terenu , a nóżki już nie takie świeże.. a bolało mnie już wszystko.. od karku, przez barki, plecy, biodra i kolana, kostki.. ooo… łydki mnie nie bolały. To dobre. Tylko ten brak koncentracji. To mi przeszkadzło strasznie. Jest 95.. w dół.. do doliny. Jak się okazło – bardzo ładnej ‘malowniczej’ dolinki.. yyy.. .stop … jest ciemno.. to moja głowa mi opisuje co jest dookoła. Ciemno.. k…wa ciemno jak cholera i ta ścieżka w wysokiej trawie. Zastanawiam się – kiedy źle stopę postawię.. dłużyło się , okrutnie, jak za pierwszym razem na grancanarii w dolinie wyschniętej rzeki. To uroki ‘drugiej’ nocy.. następujące po sobie zwątpienia i kryzysy, znudzenia i zniecierpliwienia.. niech to się już skończy.. jest 100 km – punkt.. zupka, woda, arbuz.. i 12 km do mety. Początkowo – droga szutrowa.. suupperrr… tak … 2 km.. i w las pełny gałęzi i krzaków. Szum wody.. ciągle ten sam .. do znudzenia. Jest jakaś wioska.. ale czy to już Ordino? Czy to już Ordino? Czy to już Ordino? Nieeeeeee
Depresja przemieszana z wściekłością. Pomieszane uczucia rozżalenia / zmęczenia /bólu / rozpaczy / i… gdzieś tam meta, gdzieś tam Rodzinka czeka. Nie mogę ich zaweieść ani samego siebie. Ta część jest tak monotonna że gadam z innymi biegaczami żeby ‘zabić’ czas, zabić tą nudę.. przebiegamy przez kilka wiosek.. ale to wciąż nie ORDINO… gdzie to jest!!!!!!!!!!
Haloooo … nie wiem czy coś jeść, czy coś pić.. niby 2 km do mety ale wszystko wygląda tak samo.. i ta szumiąca woda. Piękny urok w górach.. ja pier.. niech ktoś tą wodę wyłączy bo to nudne!
Widzę już ten kościóek na mecie i jest.. dotrwałem .. i jest Rodzinka… 27,5 h !!!
45 miejsce i 9 – te w grupie wiekowej.. satysfakcja jest!

Morderczy bieg. Skala trudności w mojej ocenie przebija wszystko co biegałem do tej pory. W Polsce nie ma możliwości takiego biegu zorganizować. Nawet biegi na 240 km uważam że są ‘tylko’ czasochłonne. Góry przepiękne i ogromne. Szacuneczek i pokora jest. Do gór, do siebie. Do dystansu.. jednak chcę spróbować jeszcze raz!!!

Dziękuję wszystkim za wsparcie, Rodzince na miejscu i przyjaciołom. Dziękuję wszystkim którzy mnie obserwowali online. Nieocenione wsparcie!!

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Do biegów ultra ( po górach ) NIE trzeba ‘biegać’

Silne nogi.. silna głowa.. jak minęło kolejne wyzwanie w Słowenii

Dinarides Ultra Trail - Góry Dynarskie – czegoś takiego jeszcze nie widziałem