100 mil to jednak spory dystans..jak to było w Słowenii

 100 mil to jednak spory dystans..jak to było w Słowenii

 

 



 

Około 2 lata temu wpadłem na pomysł przebiegnięcia naprawdę długiego biegu. Od razu pytanie – co to znaczy długiego? W mojej ocenie większość biegów powyżej 100-120 km zaliczyć można do naprawdę długich. Lub takich co w założeniu będą dłużej trwały niż 24 h. I tak padło na bieg w Słoweni. Julian Alps Trail Run na dystansie 170 km – a dokładniej 176 km.

 

Niewyobrażalnie dużo – zwłaszcza że wcześniej najdłuższy mój  dystans to 128 km a w innym biegu czas 27 h. 

 

Plan zacny i do zrealizowania małymi krokami. Jak wiecie nie jestem zwolennikiem ‘klepania’ kilometrów i startowania wszędzie gdzie się da o każdej porze roku. Wolę spokojny plan który finalnie da się zrealizować.

 

Te zawody zaplanowałem na koniec sezonu startowego – nie bez powodu. Wyszedł naprawdę fajny progres. Od 2 triathlonów , przez start w Dolomitach na 80 km, potem fajne treningi które stopniowo ‘rosły’ tak abym na te zawody był dobrze przygotowany. Czy się udało?

 

W słoweni byłem pierwszy raz , a ponieważ kocham góry to rejon w którym byłem bardzo mi się spodobał. Mnóstwo tras , mało ludzi i ogromne możliwości w rejonie.

 

No to jak to było od początku. 

 

Zaczęło się w Kranjskiej Gora gdzie w piątek wsiedliśmy do autobusu wiozącego nas na start. Okazało się że z Polski jest dosyć liczna ekipa. Startujących było około 100 osób. 

Fajnie – bo kameralnie. 

 

Niestety o 11.55 okazało się że start został przesunięty na 12.30. Nie jest to nigdy dobra wiadomość ponieważ stresik jednak jest i narasta. Nic to – przeszedłem w stan ‘oczekiwania’.

 


 


 

Start. 

 

Jak większość biegów 1-2 km po jakimś asfalcie żeby wybiec z miejscowości w której się zaczyna i pierwsza wspinaczka. Słońce paliło , wody nie było.. i tak pod górkę jakiś czas. Pamiętam jak biegnąc nieopodal pastucha elektrycznego poślizgnąłem się i się go złapałem i .. pierdut prądem dostałem. Ale mnie otrzeźwiło. Za górką był pierwszy punkt. 

Ja się zachowałem jak jakiś nieogarnięty typ. Zapomniałem co po kolei mam robić. Na punkcie tylko mi brakowało arbuza którego tak lubię. Na szczęście inne rzeczy były więc zastąpiłem go pomarańczą. Od tego punktu był bardzo długi bieg lasem, asfaltem, znów lasem. Coś za czym nie przepadam. Sporo biegania. 



Temperatura wcale nie spadała. Fakt słońce grzało ale znośnie. Trasa przebiegała dalej przy malowniczej rzece którą przekraczasz fajnym linowym mostem i zaczynasz się wspinać w pagórki pokryte lasem. Większość tu czasu spędzonego jest w cieniu dzięki czemu schroniłem się przed słońcem które zmierzało ku zachodowi. 

Na kolejnych punktach już dobrze znałem kolejność rzeczy którę muszę wykonać jak automat. A w tzw wolnym czasie odpoczywasz. Teraz już latarka na głowę i zaczyna się nocny etap. Wbrew pozorom ta część biegu często mi daje frajdę. Często jesteś absolutnie sam. Ty , światełko, las, góra, szczyt, krowa, owieczka, trawa, kamienie, zbieg, droga szutrowa. Czas leci, kilometry też. 

Tu pojawiło się pierwsze naprawdę długie podejście 65-69 kilometr. Pamiętam że miałem tu spore spowolnienie. Myślałem że ‘cisnę’ pod górę a tym czasem kila osób mnie wyprzedziło. Sam nie widziałem czy ja już jestem tak zmęczony czy oni wypili jakiś ‘magiczny napój gala’ i mieli moc. Nie zniechęcałem się bo swoje tempo utrzymałem. Wiedziałem że na 72 km jest pierwszy przepak i chwilę dłużej odpocznę. Po zbiegu stokiem narciarskim faktycznie przepak był na dole. Fajna baza. W środku ciepło i miło. Wszystko co potrzebne było. Ciepłe danie, kawa, herbata i mnóstwo ‘suchego’ prowiantu. Stopy ogarnąłem i przepakowałem co potrzebne do plecaka i fru.. tym razem zaskoczyła mnie zmiana temperatury. Brr zimno strasznie. Na tyle zimno że kurtkę założyłem. Byłem sam na trasie do kolejnego punktu - niezły biegowy etap z płaskowyżem. Wiedziałem że gdybym trafił tam za dnia to widoczki byłyby piękne!!

Potem pojawił się ostry zbieg – chyba jakąś przecinką – masakra. Gleba, poślizg, gleba, śliska trawa a moje buciki już wysłużone i z trakcją słabo było. Na szczęście potem kilka km po równej szutrowej drodze i nóżki odpoczęły. Aż do kolejnego punktu. Gdzieś w oddali już majaczy słońce. Ciemno jeszcze ale wschód już się zbliżał. Dotarłem nad jezioro – które jest na widokówkach ze Słoweni – i tam było wiele osób z ustawionymi aparatami czekającymi na wschód słońca. Piękne miejsce – naprawdę. 


 

To już 111 km w nogach a w oddali.. góra śmierci.. każdy kto widział profil trasy wie o czym mowa.. kolejny punkt – pod tą górą jest na 119 kilometrze ( drugi przepak ) i świadomość co Cię czeka jest okropna. Stopy już sponiewierane. Ale przecież zostało ‘ tylko” 50 km to co tam – trzeba wstać i ruszyć..

Ha , ha .. a tu prezent od organizatora – przed właściwym podejściem masz jeszcze 1 małą góreczkę przed sobą w lesie. Jak już zaczynasz podchodzić na właściwy szczyt to zastanawiasz się czy na pewno nie będzie niespodzinki. Jednak nie było. Tu droga dłuży się okrutnie. Przerwa, picie, jedzenie, marsz – krok za krokiem. Kiedy to się skończy. Nie wiesz.. wyjście z lasu na słońce – uff – wcale nie jest gorąco bo jesteś już na 2000 m.. jeszcze tylko 200 m w górę. Dotarłem..


 

Tam zaczyna się piękna malownicza część trawersowo biegowa z widokiem na wysokie góry z jednej strony a z drugiej na dolinę po stronie Austryjackiej z cudownie widoczną krętą rzeką. I tak jest aż do kolejnego punktu. 


Zaczyna się już ostatni zbieg – bardzo trudny technicznie. Nóżki bolą i koordynacja już nie ta. Zbieg stromy – więc ciśniesz do momentu wyjścia na drogę szutrową.. wydawałoby się że jest z górki.. bo jest – ale tak stromo że ból kolan i pachwin nie pozwala na swobodny zbieg. Masakra.. tempo już mizerne , niezależnie czy idziesz czy.. udajesz że biegniesz. Byle do tej wioski. A tu zakręt, kolejny , kolejny.. doganiam biegacza.. ten pyta czy już naliczyłem 50 zakrętów bo mu się pomyliło.. myślę sobie że jeszcze nie jest ze mną tak źle. Nie wiem , ale ciągle to samo. Nawet jak już widzisz masteczko gdzie jest punkt – to nadal nie punkt. Jej jakie miałem styrane przywodziciele. Muszę to ogarnąć.

Tak też się stało, ogarnąłem trochę nogi dzięki czemu mogłem trochę biegać. Druga noc się zaczęła…jeszcze tylko 2 górki, 1 punkt , kolejna górka i finisz.. 

Na szczęście ostatnie podejście drogą asfaltową dosyć szybko się skończyło i rozpoczyna się ostatni zbieg. Tu niespodzianka !! Słyszę – cześć TATA !!! Myślę – przesłyszałem się. A jednak nie – mój Syn czekał na mnie żeby mnie wspierać na końcówce.. i tak też było. Trzymał moje tempo – cisnąłem jak mogłem – zachciało mi się pić.. potem jeść – dramat.. jeszcze tylko 1,5 km. Synek mówi – nie myśl o tym – już blisko.. już blisko.. 

Wbiegam do miasteczka – żona z drugim synem .. drę się – jeeeyyy – jeeeyyyy!!!!!! 

Przekraczam linię mety!!!! 

176 km !! 34 h 19 min !!! To naprawdę dużo. 

Góry piękne, atmosfera biegu wspaniała, ludzie pomocni, trasa bardzo dobrze oznaczona! Bieg polecam z całego serducha. Który dystans wybierzecie?

Pozdrawiam Was!!

 





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Do biegów ultra ( po górach ) NIE trzeba ‘biegać’

Silne nogi.. silna głowa.. jak minęło kolejne wyzwanie w Słowenii